Pierwsze dni października upłynęły w Polsce pod znakiem protestów, manifestacji i strajków. Zdanie to jest merytorycznie prawdziwe, bo takie zdarzenia faktycznie były ważnym tematem w mediach, lecz gdy spojrzymy na całość naszej rzeczywistości, musimy dokonać korekt, by nie wprowadzić odbiorcy przekazu w błąd.
Faktycznie w kilku miejscowościach odbyły się obsceniczne parady szaleństw, w takim jedynie rozmiarze, w jakim zjawiska te występują w każdej populacji i od zawsze. Protestowało zatem góra kilka promili obywateli, tych samych, którzy zazwyczaj pojawiają się na marszach KOD-u, by bronić miłego wszystkim pijawkom PRL- bis.
Tym razem miały protestować kobiety i tak też w większości przypadków się stało. Choć jak to bywa po lewej, kobiety były – kobiece, lecz znowu jakby – inaczej.
Żałość brała, kiedy stojące nad grobem, przerażające staruszki wymachiwały kartonowymi „cipami”, krzycząc, że „to ich broszka”, a przywiedzione dzieciaki, którym się jakoś upiekło, wymachiwały hasłami z żądaniem prawa do bezwarunkowej aborcji dla swoich mam.
Faktem jest, że średnia wieku i proweniencja obrońców demokracji, wolności kobiet, prawa do błędów oraz dobrej jakości poczęć, wskazuje zazwyczaj na beznadziejną tęsknotę za postępową Ludową w której aborcję nazywano „najgorszym środkiem antykoncepcyjnym”. Tak to już wtedy było, że każde zakładowe grzybobranie, czy studenckie Juwenalia wydłużały raptownie kolejki do bezstresowego „zabiegu”, a władza tym się akurat zjawiskiem nie zajmowała.
Protestujące to jedno, i jakie są, każdy widział. Z drugiej natomiast strony polityczki „ratując kobiety” ochoczo przyznawały im prawo do „zapominania się”, ze sprawnym leczeniem kaca, kiedy już przyjdą do siebie.
„Bo co ma zrobić kobieta, która zajdzie w ciążę, a potem nie wie, kto jest ojcem, bo miała kilku facetów?” – wrażliwie pyta czołowa Europejka, w cywilu matka, z zawodu lekarz pediatra. Tacy trybuni widać, jak elektorat.
Inną jest sprawą, że ludzie, którzy nie mają wiedzy fachowej, a polityką interesują się tylko czasem, stanęli przed takim dictum, nie wiedząc, co o tym myśleć i trzeba było wytrwale „czarne” krętactwa prostować.
Jak przeciwstawić tysiącom kłamstw prostą prawdę, że projekt jest nie rządzących, a obywatelski. Że nie ma w nim żadnych zapisów, których dotyczy protest, że z prostych powodów formalnych, propozycja nie ma szans wejścia w życie w trudnej do zastosowania formie.
Że w końcu chodzi jak zwykle o zmianę rządu, czyli o wielką kasę dla zagranicy, dla swoich, na aborcyjne lobby… Że protest jest niby „czarny”, ale naprawdę z dość ewidentnych powodów ma kolor krwiście czerwony.
Europa martwi się jednak na zapas o „zdrowie rozrodcze kobiet”, bardzo dziś zagrożone przez „konserwatywny reżim” demokratycznie wybrany w kraju, który był nie tak dawno dojonym i wyludnianym „liderem przemian”.
Tak formułuje przynajmniej swoje obawy o Polki areopag unijnej mądrości i żandarm postępowości – Parlament Europejski.
Siłą lobby aborcyjnego, homoseksualnego, czy ekologicznego jest fakt, że wszystkie te ruchy wpisują się w siłowo dziś forsowaną cywilizację śmierci, promocję rozmaitych zboczeń, infantylnienia lub wręcz odczłowieczania całych nieomal społeczeństw.
Choroba atakuje zazwyczaj najsłabszy organizm, zatem wszystkie symptomy zarazy najbardziej widoczne są w Europie Zachodniej. Lewicowe idee zbierają tam krwawe żniwo od kilku wieków, sprowadzając nieszczęścia także o charakterze globalnym. Ludzie bez wspierających ich wspólnot. Narodów, religii, rodzin… Głuszenie sumień. Pogarda dla logiki.
Do takiej wizji wręcz samobójczej wspólnoty europejskich „wydmuszek” zupełnie dziś nie pasuje zbyt jednolita i żywa pod każdym względem Rzeczpospolita. Do takiej koncepcji jednak świetnie nadaje się Polska hołubionych mniejszości, rozkładającej państwo czerwonej piątej kolumny. Polska upadłych kobiet, aborcji na każde życzenie, deprawowanych dzieci, słabych mężczyzn, nowoczesnego patriotyzmu, pustych kościołów.
Żeby jednak nie było zbyt czarno w polskojęzycznym świecie europejskich imprez, w ostatni „łikend” na naszym skalnym Podhalu walkę toczyli także wrażliwi na końską krzywdę obrońcy równości ssaków.
Konie, jak inne zwierzęta, a także ludzie, niestety czasem chorują i nawet „końskie zdrowie” kiedyś potrafi się skończyć, zaś zejścia zdarzać się mogą też podczas pracy.
W Zakopanem pojawili się zatem „obrońcy koni” porażeni wiadomościami o nagłych zgonach szkap zaprzężonych do góralskich wozów, tradycyjnie wożących ceprów pod górkę nad Morskie Oko, Nie może tak być, by koń ciągnął ludzi, męczył się całe życie, na koniec padał! Ma ciągnąć tylko po równym i nie za dużo.
Aktywiści równości ssaków postanowili pokazać w „Marszu bez podków”, że droga ta jest przyjazna nawet dla damskich, bosych i bardzo wrażliwych stópek. A konie są niepotrzebne.
Nie bacząc na fakt, że sensem istnienia konia, jest jego praca (co nie jest regułą u ludzi), zablokowano drogę i brawurowo bez butów przebyto krytyczny dystans, nie dając przy tym zarobić przezornie stojącym z boku wyzyskiwaczom. „Wiadomo, co takim przyjdzie do głowy” – mówili przeczekujący cały incydent górale, których konie przeszły stosowne badania w drugiej połowie czerwca.
Obrońcy trafili wręcz na ostatnia chwilę, bo za kilkadziesiąt godzin po letnim niemal „łikendzie” Tatry pokryły się śniegiem i wtedy mieliby trudniej.
W ten oto sposób wszyscy wrażliwi – inaczej mogli pożegnać lato, szalejąc na happeningach, a to w obronie praw kobiet do nie rodzenia poczętych, a to w obronie koni do nie ciągnięcia wozu, a to w obronie innych europejskich wartości w drodze do śmierci miłej, bo jakby „w kupie”.
Rozrabiające mniejszości w swoich nad miarę nagłaśnianych akcjach pokazały, co miały pokazać. Nakłamały, co miały nakłamać, Wycharczały, co im leżało na wątrobie. Wysłużyły się tym, którym trzeba się było wysłużyć. Powygłupiały się, ile wlezie.
Służby posprzątały ulice, a nieuświadomione Polki wbrew zaleceniom „obrończyń kobiet”, jak gotowały, tak gotują, jak chodziły do pracy, tak chodzą., jak rodziły, tak rodzą… Nie pogoniły mężów, nie przesoliły zupy, a nawet o zgrozo w większości po niedzielnej mszy świętej czas wolny spędziły z rodziną.
Konie dostały owsa i dalej wożą, miast być sprzedane do rzeźni. Górale mają zajęcie i zarabiają dutki. Turyści, jak chcą to idą, a jak im się nie chce albo nie mogą, to jadą.
Zostaje nadzieja w Unii, że może komisarycznym staraniem, jakoś to wszystko zmieni. Bo z kobietami jest problem. Same są sobie winne. A koni żal.